czwartek, 28 września 2017

Recenzja filmu "Kot Fritz"

"Kot Fritz" jest satyrą na amerykańskie społeczeństwo lat 60-tych. Ruch wolnej miłości, relacje na tle rasowym i poglądy polityczne. Nie tak błyskotliwą, jak byśmy tego oczekiwali, ale trafnie przedstawiono ówczesną sytuację.




Akcja rozgrywa się w Nowym Jorku. Bohaterem jest kot Fritz, który oddaje się bez opamiętania czysto hedonistycznym przeżyciom. W pewnym momencie doznaje olśnienia, w konsekwencji czego wzrasta jego świadomość społeczna i przygotowuje się do wywołania rewolucji.

Animacja kontrowersyjna, niepoprawna i sprośna. Jak bardzo - wystarczy powiedzieć, że już w trakcie pierwszego kwadransa jesteśmy świadkami orgii w wykonaniu kotów, wilków, królików i czego tam jeszcze. Wziąwszy pod uwagę, że film ma minut 80, możecie sobie wyobrazić w jak dzikie miejsca Was twórcy zabiorą.

Realizacja kompletnie odjechana, momentami przypominająca narkotyczny trip, podrasowany hipisowską muzyką. Jedna z animatorek opuściła przedsięwzięcie, bo nie potrafiła powiedzieć swoim dzieciom o tym, że zarabia na życie tworząc tak kontrowersyjne rysunki.

Film oparty jest na komiksach Roberta Crumba, jednak został stworzony bez jego wiedzy. Pełnomocnictwa udzieliła jego żona, z którą był wówczas w separacji. Artysta filmu nienawidzi i domagał się usunięcia swojego nazwiska z produkcji, pozywając producentów do sądu. W złości stworzył nawet epizod, w którym uśmiercił kota Fritza.

Nie każdemu ten klimat podejdzie, co oczywiste. Typ filmu zupełnie undergroundowego, ale jednocześnie każdy powinien go znać. Powstała w 1972 roku, to pierwsza animowana produkcja przeznaczona jedynie dla widzów dorosłych. Przy budżecie 850 tysięcy zarobiła ponad 150 milionów.

Disney przewraca się w grobie, Pixar nie dowierza, Hunter S. Thompson i Thomas Pynchon biją brawa.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz