wtorek, 5 września 2017

Mini-recenzja filmu "W cieniu dobrego drzewa"

Film, o którym dzisiaj piszę, wyprzedził swoje czasy. Nie tylko uniwersalnością podejmowanego tematu, ale także realizacją. Gdybyśmy go pokolorowali, obsadzili współczesnych aktorów, nikt by się nie zorientował, że od powstania minęło 50 lat.




Bohaterką opowieści jest Selena, która w wieku 5 lat została przypadkiem oślepiona przez swoją apodyktyczną matkę. Od 13 wiosen musi więc radzić sobie z tą straszliwą niedogodnością. Matka jej w tym nie pomaga. Nigdy nie podjęła żadnych starań, by córka mogła w życiu normalnie funkcjonować i traktuje ją jak niedorozwiniętą. Obskurne mieszkanie dzielą z dziadkiem Seleny, który każdego dnia zabiera ją rano do parku, a pod wieczór odbiera. Każdy dzień dziewczyny wygląda tak samo jak poprzedni. W domu praktycznie nie ma życia, bo wszystkie frustracje rodzicielka rozładowuje na niej. Jej ulubionym zajęciem jest przesiadywanie pod drzewem, gdzie nawija korale dla matki lub wykonuje inne obowiązki, ale przynajmniej ma czas dla siebie. Selena nie zna drogi do domu, nie wie jak powinna żyć niewidoma osoba, dlatego nie może ruszyć się spod drzewa, bo wówczas nikt jej nie znajdzie.

Pewnego dnia dziewczynę spotyka czarnoskóry Gordon, który postanawia pokazać jej dotychczas nieznane dla niej życie. Zaczynając od takich drobnostek, jak wyjście na zakupy czy przejście przez jezdnię.

Brzmi strasznie ckliwie, prawda? I na końcu żyli długo i szczęśliwie. Otóż nie, właśnie film ani myśli schodzić na ścieżki banału. Cała historia jest bardzo prosta, jednocześnie zabawna i bardzo smutna, ale przy tym nadzwyczaj szczera, ciepła i przede wszystkim ludzka. Wpływ ma na to nie tylko ponadczasowy scenariusz, ale i aktorstwo. Życzliwy Gordon, w którego wciela się Sidney Poitier, to bohater, którego naprawdę trudno nie polubić. Razem z debiutującą Elizabeth Hartman tworzą doskonale uzupełniający się duet.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz