sobota, 28 lipca 2018

Recenzja filmu "Mektoub. My Love"

"Mektoub" to najbardziej przypadkowy film w moim repertuarze Nowych Horyzontów. W zasadzie jedyny przypadkowy. Już na długo przed startem festiwalu wiedziałem, co będę chciał zobaczyć, kiedy informowano o kolejnych tytułach.

Dopiero jednak po większym wgłębieniu się w program i odszukiwaniu perełek moim oczom okazał się "Mektoub". I co się okazało, to przecież nowy film Abdellatifa Kechiche, twórcy wspaniałego "Życia Adeli". I to nie żaden nowy film, tylko TEN nowy, o którym było tyle szumu, którego nikt nie chciał sfinansować i za który reżyser sprzedał swoją Złotą Palmę, by zebrać pieniądze na realizację.





Dlatego trzeba było to zobaczyć, bo kolejna trzygodzinna eskapada, to z tych względów w pełni autorskie dzieło Kechiche. Szczerze mówiąc nie śledziłem finalnych losów tej produkcji, dlatego tym bardziej byłem zaskoczony, że znalazła się w programie Nowych Horyzonów.

I pokochałem. Bardzo szybko. I ta miłość nie gasnęła w trakcie. To rzadkie uczucie, gdy po trzygodzinnym maratonie jesteś rozczarowany, że to już koniec. W trakcie zadałem sobie pytanie czy mógłbym to oglądać jeszcze kilka godzin i odpowiedź była twierdząca. Tak ten film płynie.

"Mektoub" to w skrócie 180-minutowa gadanina przerywana okazjonalnie wizytami w klubie, tańcami i doglądaniem kóz. Z tym ostatnim serio. I przy tych kozach spędzamy całkiem sporo czasu. Jesteśmy nawet świadkami pewnego wydarzenia.

Jeśli zachwycaliście się "Życiem Adeli", to nie powinniście być zaskoczeni. Styl się nie zmienił. Ten film wygląda jakby kamery w ogóle nie było, jakby reżyser doczepił sobie ją w okulary i krążył jakby nigdy nic między bohaterami podglądając ich zachowanie. Strasznie lubię taki naturalizm. Zawsze się zastanawiam jak się kręci takie filmy, by tak bezbłędnie odwzorować życie. By dialog nie sprawiał wrażenia wcześniej spisanego. By aktorzy zachowywali się tak naturalnie, a przecież żaden z nich nie jest gwiazdą kina. Mało tego, prawie dla każdej osoby to debiut na dużym ekranie.

To wielka sztuka, ale zdaję sobie sprawę, że sztuka nie dla każdego. Jeśli nie jesteście fanami rozmów w filmie, to prawdopodobnie "Mektoub" Wam się nie spodoba. Akcja jest nakręcana nieustannym dialogiem. Postaci jest dość sporo, więc i rozmów jest sporo. Cięć pomiędzy niewiele, jeśli już to przemykają niezauważenie, by nie zakłócać konwersacjom.

Rzecz się dzieje na francuskim wybrzeżu, a bohaterowie są Francuzami o tunezyjskim pochodzeniu, co podkreślam gdyż jest dość istotne w trakcie. Opowieść rusza w momencie, gdy na dwutygodniowe wakacje przyjeżdżają dwie dziewczyny z Nicei. Błyskawicznie poderwane są przez miejscowych i zaproszone do wspólnego spędzania czasu. Zabawa nie ustępuje już do samego końca, a beztroska nie opuszcza na krok. Rankiem plaże, nocą imprezy.

Gdzieniegdzie pojawiają się informacje o drugiej części, co zresztą sugeruje pełny tytuł filmu "Mektoub, My Love: Canto Uno". Wierzę, że powstanie i wierzę, że Kechiche znajdzie fundusze na kolejne dzieła. Po "Życiu Adeli" doceniałem, teraz jestem fanem. To nie jest film lepszy, ale bardziej go lubię.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz