środa, 8 listopada 2017

Recenzja filmu "Król komedii"

Martin Scorsese o komiku. Samozwańczym królu. Nie tyle co słabym, bo jego repertuar żartów osobiście poznamy dopiero w finale, co chcącym wejść do światka komedii frontowymi drzwiami już teraz, natychmiast, bez żadnego doświadczenia. Najlepiej wyważając je solidnym kopniakiem.




Całą swoją pozycję buduje na spotkaniu ze słynnym komikiem (Jerrym), który mu z grzeczności powiedział, że może zadzwonić do jego biura i zobaczą co dalej. 99% ludzi uśmiechnęłaby się równie grzecznie i podziękowała, ale Rupert Pupkin jest w tym jednym procencie.

34-letni mężczyzna nie zaklina rzeczywistości. On tworzy własną, chwaląc się każdemu, że on i Jerry to najlepsi przyjaciele. W jednej chwili prosi go o możliwość przesłuchania, w drugiej wyobraża sobie, jak w przyszłości, to Jerry prosi go o przysługę.

Wszyscy patrzą, jak na idiotę. Recepcjonistki w biurze po kolejnej już wizycie wzywają ochronę, a Rupert nic sobie z tego nie robi. Nikt nie ma do niego szacunku, nikt go nie pamięta, dla świata jest zerem. Nazwisko Pupkin przekręcono w tym filmie na tyle sposobów, że nawet byście nie pomyśleli, że na tyle można.

Rupert w tym wieku wciąż mieszka z matką, a dnie spędza na wyimaginowanym tworzeniu talk-showów z papierowymi gwiazdami czy organizowaniu kolejnych stand-upów przed obrazem przedstawiającym widownię. Za każdym razem tylko w swojej głowie uchodzi za króla komedii.

Idiota czy szalony geniusz? Jedno nie wyklucza drugiego, ale chory sposób na zrobienie kariery przynosi mu w pewnym sensie rozgłos. Gdyby to był film biograficzny, to w ogóle bym się nie zdziwił, zważywszy na to, jakie parcie mają co niektórzy na choć 5 minut sławy.

To jest film Roberta De Niro. De Niro jest odpychający, żenujący, natrętny, budzący litość, a przy tym i zabawny. Wybitnie odegrane studium dręczyciela z problemami psychicznymi. A może to właśnie szalony geniusz? Też nie wiadomo, kreacja De Niro nie jest jednowymiarowa.

Czy bez niego film byłby tak dobry? Być może, bo przed kamerą stoi w końcu Martin Scorsese, a i historia ciekawa, ale Robert bezdyskusyjnie wniósł go na wyższy, nieosiągalny dla wielu aktorów poziom. Wielka rola. A jeszcze trzy lata wcześniej był upadłą gwiazdą boksu we "Wściekłym byku". Człowiek-kameleon.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz