wtorek, 1 grudnia 2015

Niezwykłe życie Michaela J. Andersona

Znacie tego pana? Niektórzy mogą kojarzyć go z serialu "Twin Peaks", gdzie zagrał Człowieka z innego miejsca, który porozumiewał się w nieznanym języku, inni jako Samsona z produkcji HBO, "Carnivale". Właśnie w tym drugim serialu zwrócił moją szczególną uwagę, dzięki czemu postanowiłem przyjrzeć się bliżej jego niezwykłej historii.



Otóż Michael J. Anderson, bo tak się nazywa, ma zaledwie 109 cm wzrostu, co jest wynikiem wrodzonej łamliwości kości. Choroba sprawiła, że całe dzieciństwo spędził na wózku inwalidzkim, a nauczył się chodzić dopiero w wieku 20 lat. Trudne życie nie przeszkodziło mu jednak w realizacji celów. Można? Można.

Celem tym nie było jednak aktorstwo. Po ukończeniu szkoły średniej postanowił wyruszyć w podróż po Stanach Zjednoczonych, w trakcie której mieszkał w samochodzie, a na życie zarabiał śpiewaniem w pubach. Był nawet liderem grupy "Wayward Gene and the Natural Selection", która wystąpiła w kilku klubach w Nowym Jorku. Znudzony taką egzystencją, postanowił rozpocząć studia na Uniwersytecie Kolorado, gdzie zdobył dyplomy z filozofii i mikrobiologii. Po zakończeniu nauki podjął się pracy dla NASA jako informatyk. Wówczas poznał filmowca, który zapragnął zrealizować dokument o jego życiu. "Little Mike" zdobył drugą nagrodę na międzynarodowym festiwalu filmowym.

Zachęcony przeżyciem, Michael J. Anderson postanowił zostać aktorem. Na początku otrzymywał epizodyczne role, ale przełomem okazało się spotkanie z Davidem Lynchem, który obsadził go w "Twin Peaks". Jak się okazuje, ten nieznany język, którym posługiwał się jego tajemniczy bohater, jest tak naprawdę angielskim, tylko mówionym... wspak. Anderson nauczył się go w szkole dla specjalnych dzieci, po to, by mógł swobodnie rozmawiać z przyjacielem, tak by inni nie mogli ich zrozumieć. Ta umiejętność przydała mu się w serialu Lyncha.



Najważniejszą jednak rolą w jego karierze jest Samson w niedocenionym serialu "Carnivale". Produkcja zaplanowana na sześć sezonów, ostatecznie zakończyła się po dwóch. Nie oznacza to wcale, że jest niewypałem. Dziełu Knaufa wciąż przybywa fanów, serial jest uważany za jeden z lepszych HBO, chociaż konkurencję ma ogromną. Oglądalność jednak spadała z odcinka na odcinek, a dodając do tego ogromne koszty produkcji, szefowie telewizji zdecydowali się zdjąć go z anteny. Decyzja nie spotkała się z przychylnością widzów, którzy organizowali petycje, a do HBO przysyłali masę maili. Prezes stacji przyznał później, że jednego weekendu otrzymał 50 tysięcy wiadomości.

Jak dziś postrzegany byłby "Carnivale", gdyby włodarze HBO kontynuowali produkcję? Możemy się jedynie domyślać. Podobny los spotkał inny niedoceniany serial - "Deadwood", który otrzymał cancel po trzech sezonach. "The Wire", który dziś uznawany jest za bezsprzeczne arcydzieło w historii telewizji, również nikt nie chciał wówczas oglądać. Cierpliwość szefów stacji w tym przypadku okazała się na szczęście większa, być może też ze względu na koszty produkcji, które z pewnością nie dorównywały dwóm wspomnianym serialom. Wciąż jestem w trakcie oglądania "Carnivale", dłuższy tekst najprawdopodobniej pojawi się po zakończeniu, ale już żałuję, że nie było dane Knaufowi kontynuowanie swojej wizji. Historia ma potencjał na kolejne arcydzieło HBO, ale tym razem jednak nie było dane widzom ujrzeć happy end, jak w przypadku "The Wire".



Wracając jeszcze na koniec do głównego bohatera wpisu, Michaela J. Andersona, w jego życiu na szczęście zobaczyliśmy słońce. I choć wielkiej kariery nigdy nie zrobił i prawdopodobnie już nie zrobi (obecnie 62 lata, bez większej roli od czasów "Carnivale", czyli 2003 rok), tak zaprezentował światu dwie niezapomniane kreacje i kilka mniejszych epizodów (m.in. w "Mulholland Drive" czy filmowym prequelu "Twin Peaks"), a swoją niezwykłą historią pokazał, że można się podnieść, mimo przeciwności losu.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz