wtorek, 16 października 2018

Dzień, w którym Netflix stworzył jeden z najciekawszych odcinków w historii telewizji

Głosy zachwytu po piątym sezonie "BoJacka" i premierze "Maniac" jeszcze nie ucichły, lada moment nowe sezony "Daredevil" i "House of Cards", a na horyzoncie odświeżona wersja "Sabriny". "The Haunting of Hill House" wszedł więc na Netflix tak pomiędzy ten cały huragan, trochę po cichu i raczej z niewielkimi oczekiwaniami widzów.




Bo w 2018 słowa "horror" i "telewizja" wciąż nie idą ze sobą w parze. I nie zmienia tego nowa fala horrorów w kinie aktywna od kilku lat, sprawiająca, że ten gatunek znów jak przed paroma dekadami zbiera uznanie krytyki i częściowo widzów.

Tak więc, gdy Mike Flanagan zabierał się za odświeżenie starej jak świat opowieści o domu na wzgórzu, nikt na kolana nie padał. Twórca bądź co bądź ciekawych przedstawicieli gatunku (Oculus, Hush, Ouija: Origin of Evil), ale też bez specjalnego pierwiastka "wow". I sukces horroru w telewizji, to raczej myśl życzeniowa aniżeli faktycznie duże nadzieje, tym bardziej, że produkcje Netfliksa to hit and miss. Albo wyjdzie albo nie, nie są gwarantem jakości.

Gdy mało kto czegoś oczekiwał, wtem Flanagan wszedł jak do siebie razem z drzwiami i futryną. Zaskoczeni są chyba wszyscy bez wyjątku. Fantastyczne recenzje zarówno u krytyków, jak i widzów (9,1 na IMDB przy 10 tysiącach głosów). Wygląda na to, że w końcu się udało, chociaż tutaj należy zwrócić uwagę na fakt, że podobnie jak np. "Hereditary", to nie do końca jest stricte horror.

"The Haunting of Hill House" trzeba raczej rozpatrywać w kategorii dramatu rodziny, dla której spoiwem są tragiczne wydarzenia z tytułowego domu przed laty. Horror to w tym kontekście klimat, a wszelkie duchy, zjawy, potwory zajmują może kilka minut na cały 50-minutowy odcinek. Zresztą są one jedynie w głównej mierze metaforą, co oznacza, że cały czas i tak mamy do czynienia z dramatem rodziny i jej poszczególnych członków.

Wstęp do tekstu wyszedł trochę za długi, jak na część faktyczną, więc przejdę już do rzeczy. Serial skupia się na piątce rodzeństwa Crain. W każdym z pięciu pierwszych odcinków otrzymujemy historię każdego z nich. Ważna jest tu zarówno przeszłość, jak i teraźniejszość. Twórcy zatem żonglują opowieścią na dwóch poziomach, raz zaglądając w dzieciństwo naszych bohaterów, które spędzili w Domu i na obecną ich sytuację, gdy są już w pełni dorośli, ale naznaczeni do końca życia traumą.

Do tej pory serial był realizowany dobrze albo lepiej, o stronie technicznej nie można słowa złego powiedzieć, jednak nikt nie był gotowy na himalaje umiejętności, na jakie weszli twórcy w odcinku szóstym. "Two Storms" jest epizodem, który jak do tej pory, śledzimy na dwóch poziomach, z tą różnicą, że tym razem mamy ze sobą wszystkich bohaterów.

Ok, pamiętacie ten pamiętny odcinek "Who Goes There" z pierwszego sezonu "True Detective", w którym Matthew McConaughey na sześciominutowym ujęciu udaje się na akcję i pod osłoną nocy próbuje wydostać się z zasadzki? To "The Haunting of Hill House" zrobił to samo, tylko dużo bardziej.

Odcinek otwiera nam 15-minutowa scena nakręcona na jednym ujęciu w domu pogrzebowym. Mamy łącznie siedem postaci i nieustanny dialog pomiędzy nimi. Ludzie przemieszczają się po domu chodząc parami, samemu, za chwilę będąc częścią grupy, a kamera tańczy za nimi prezentując nam teatr w telewizji nakręcony bardzo filmowo i szalenie efektownie. Padają ważne słowa, napięcie rośnie, za oknem szaleje burza. Wow, 15 minut, nieźle.

I wtem lądujemy w przeszłości, gdzie tym razem dziecięce wersje tych bohaterów są w Hill House również w trakcie burzy. Następujące ujęcie po tym 15-minutowym majstersztyku trwa 7 minut! Już w tym momencie wiemy co twórcy planują przygotować, a będzie to niebywale efektowny odcinek, jakiego w telewizji jeszcze nigdy nie było.

Fundamenty wyłożone, dwie burze, dwie grupy tych samych ludzi i w obu sytuacjach narastająca gorączka. Po siedmiominutowym ujęciu lądujemy znów w domu pogrzebowym i tym razem przez 18! nieprzerywanych! minut oglądamy jak całe rodzinne fasady wylewają w trakcie dyskusji jak szambo. Tajemnice wychodzą na jaw, dialogi są piekielnie dobre, aktorzy stają na głowie, a kamera dalej tańczy.

Jedna pomyłka i musisz to wszystko zaczynać od nowa. Aktorzy opowiadali, że do nakręcenia tego odcinka przygotowywali się przez dwa tygodnie, a wszystko zajęło finalnie trzy podejścia. Udało się.

Jednak to nie wszystko, bo po 18-minutowym słownym rollercoasterze znów lądujemy w nawiedzonym domu tym razem na 6 nieprzerwanych minut. Słowa już jednak nie mają znaczenia, zaczyna się horror. W trakcie burzy wysiadł prąd, jedno z dzieci zaginęło, pojawiają się zjawy. Jest mrocznie i strasznie. I na sam koniec jeszcze na cztery długie minuty trafiamy znów do domu pogrzebowego, gdzie również w trakcie burzy wysiadł prąd.

Maestria pod względem realizacji. Genialne tracking shoty. Wspaniała praca aktorów, którzy mieli tyle dialogów do wypowiedzenia, jak jeszcze nigdy wcześniej przez pięć odcinków. Z wyłączeniem finałowych dwóch minut otrzymaliśmy blisko godzinny odcinek zrealizowany na pięciu długich ujęciach. To wygląda tak dobrze, że trudno szczędzić pochwał, ogląda się ze szczęką przy podłodze. Nie umiem sobie wyobrazić, ze coś innego zgarnia w przyszłym roku Emmy za reżyserię i zdjęcia. Ten odcinek to milowy krok dla Netfliksa, milowy dla telewizji i jedno z największych pozytywnych zaskoczeń kiedykolwiek.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz