czwartek, 24 sierpnia 2017

Recenzja filmu "Million Dollar Hotel"

Najbardziej lubię takie filmy, które na czas seansu pozwalają zupełnie zapomnieć o bożym świecie, a kilka dni po obejrzeniu wciąż po głowie chodzą dialogi, rozbrzmiewa muzyka. Myślisz o bohaterach, o ich relacji, o podjętym temacie. Towarzyszy Ci poczucie, że właśnie obejrzałeś coś wyjątkowego, skierowanego właśnie do Ciebie. Nie musi się podobać krytyce, Twoim znajomym, ale Ty wiesz, że dla Ciebie to bardzo osobiste przeżycie. Te filmy nie muszą być ważne, niekoniecznie uważane za arcydzieła, a w trakcie projekcji jakiś głos podpowiada z tyłu głowy "to wcale nie jest takie dobre", ale Ty o to nie dbasz i pozwalasz się zatracić wizji twórcy.




Takim filmem jest dla mnie "Million Dollar Hotel" Wima Wendersa. Jeśli dacie się porwać, seans będzie dla Was jak sen. Klimat filmu jest niezwykły, oniryczny i nadzwyczaj absurdalny. Już lokalizacja akcji w takim miejscu jest czymś niepowtarzalnym. Tytułowy Million Dollar to hotel w Nowym Jorku, którego lokatorowie uchodzą za wyrzutków społeczeństwa. Schizofrenicznych dziwaków. Prostytutka, piąty z Beatelsów, artysta czy lokalny 'idiota', który jest naszymi oczami w tej historii. To jego głos prowadzi nas przez ten zapomniany przez Boga świat, stanowiąc tym samym jedną z najbardziej kojących narracji, jaką kiedykolwiek słyszałem w kinie.

Pewnego dnia w drzwiach hotelu zjawia się detektyw Skinner, grany przez Mela Gibsona. Już sama obecność takiego aktora w takiej postaci stanowi swoisty rodzaj abstrakcji. Tak bardzo nie pasuje wśród tego towarzystwa, jakby dorosły próbował wkroczyć w świat niedojrzałych. Każdy z lokatorów żyje we własnym świecie, każdy z nich stanowi dla świata margines, między sobą posługują się specyficznym językiem. A wśród nich agent specjalny. Poważny, pewny siebie, posiadający rodzinę, w garniturze.

Z dachu hotelu skoczył Izzy, syn milionera. Skinner wyczuwa, że doszło do morderstwa. Każdy staje się podejrzanym, każdy skrywa tajemnice.

Zapomnijcie jednak o konwencji typowego kryminału. Śledztwo co prawda jest prowadzone, ale odbywa się w zupełnie nietypowym tempie. Klimat jest tak specyficzny, że ciężko go tak naprawdę opisać. Ja go określam stanem sennego transu. Przywodzi trochę na myśl surrealny hotel z "Barton Fink" braci Coen. Tam również bohaterami i fabułą rządziły własne prawa, a konwencję można było wstawić między bajki.



"Million Dollar Hotel" to również wspaniała opowieść o miłości. Tak odrealniona od powszechnie rozumianej pod tym pojęciem, a jednocześnie przy tym tak bardzo delikatnie i subtelnie poprowadzona, że aż chcielibyśmy by tacy bohaterowie istnieli naprawdę. Osobiście zakochałem się w ich relacji. W małych gestach, dotyku, spojrzeniach, w sposobie mówienia, mimice, w obciachowym sweterku Milli Jovovich czy w stylu bycia, bowiem jej Eloise snuje się po hotelu, jakby była pod wpływem środków odurzających. Z drugiej strony mamy naszego narratora w osobie Jeremy'ego Daviesa. Nieporadny, w dziwnej fryzurze, w za krótkich spodniach. Nie do końca rozwinięty, delikatnie ujmując, zarówno pod względem społecznym, jak i intelektualnym. Dialogi między nimi są niezręczne i urocze w tej samej chwili. Scena pocałunku to jedna z najbardziej pokręconych sekwencji tego typu.

Kamera wspaniale współgra z tonacją filmu, równie sennie w rytm klimatu unosi się nad miastem, krąży za oknami hotelu, by za chwilę wkroczyć w prywatną sferę jego lokatorów. Wenders potrafi realizować taką zdumiewającą i unikatową atmosferę, jak mało kto. Już poczucie zauroczenia towarzyszyło mi przy "Paryż, Teksas", ale niespodziewanie to zapomniany, odrzucony i źle przyjęty "Million Dollar Hotel" trafił we mnie strzałą Amora. Nie będę Was przekonywał, że ten film jest arcydziełem, bo nie jest, ale to kino, w którym można się zakochać. Cudaczne, wrażliwe, urokliwe, jedyne w swoim rodzaju.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz