środa, 20 stycznia 2016

Widzimy się o 17:00 - recenzja filmu "5 to 7"

Uwielbiam takie kino. Nie jest z rodzaju tego, które powala swoją ambitną treścią, o której będziemy mogli dyskutować przez długie godziny, ale takiego, które pozwoli na te półtorej godziny czerpać z niego zwyczajną radość. Czysta przyjemność z seansu, który pozwoli się zrelaksować i nie pozostawi po sobie poczucia straconego czasu.




Ale jakie to kino? Co ten film wyróżnia spośród innych pozycji? Cóż, w zasadzie niewiele - jak napisałem - prawdopodobnie po kilku miesiącach nie będę pamiętał postaci, nie będę być może kojarzył o co chodziło w tej historii, ale na widok tytułu z ręką na sercu przyznam, że był to udany seans. Tak jak to swego czasu ujął Paul Thomas Anderson: "Nigdy nie pamiętam fabuły filmów. Pamiętam jak się wówczas czułem i jakie emocje mi towarzyszyły". Tak jest i tutaj.

Największą siłą "5 to 7" są dialogi i nie takie pamiętane na dłużej do wielokrotnego cytowania jak u Tarantino czy wystrzelane z szybkością kul z karabinu jak u Sorkina, ale naturalne i życiowe, trochę jak u Allena. Brak w nich może przenikliwości, która charakteryzowała scenariusze słynnego reżysera, ale niewątpliwie w pewnym stopniu ten film przypomina jego kino, zaczynając choćby od tego, że akcja toczy się w jego ulubionym Nowym Jorku, kończąc na opowiadaniu o zwykłych ludziach. Ten film nie udaje niczego więcej czym nie jest, co jest jego dużą zaletą. Nie sili się na kreowanie morałów i choć mądrości z niego można wyczytać, tak są one podane w subtelnej i nienachalnej formie.

Głównym bohaterem jest Brian, 24-letni pisarz, który nie doczekał się jeszcze poważniejszej publikacji. Pewnego dnia spotyka starszą od siebie Francuzkę, Arielle, z którą nawiązuje relację. Okazuje się jednak, że ma ona męża i dwójkę dzieci... ale mimo to nie przeszkadza jej to na niezobowiązujące spotkania z nowym znajomym. Jedyną zasadą jaką wprowadza, to taka, że ich meetingi mogą odbywać się jedynie w godzinach od 5 do 7.



Fabuła nie rzuca więc na kolana, nie jest nawet życiowa, w końcu ilu z nas umawia się z zamężną kobietą? Niewielu? Dodajmy więc jeszcze do tego, że jej mąż nie ma zupełnie nic przeciwko Waszemu "związkowi" i zaprasza Was nawet do siebie na kolację, na której poznacie ich dzieci. Ilu teraz powie "o, to o mnie"? Strzelam, że nikt. Mimo wszystko dialogi są bardzo naturalne oraz szczere i choć trudno do końca kupić tę historię, tak dzięki nim można dać się jej porwać.

Wpływ ma na to nie tylko błyskotliwy tekst, ale też aktorstwo. O to mi również chodziło w pierwszym zdaniu, kiedy napisałem, że uwielbiam takie kino, a więc najprościej ujmując: "mały film, duża obsada". Nie mówię tu o aktorach z pierwszej ligi, ale niemal każda twarz z ekranu jest rozpoznawalna. Anton Yelchin i do tej pory znana mi jedynie ze Skyfall, Berenice Marlohe, stworzyli naprawdę udany duet, a przebywając ze sobą na ekranie sprawiają wrażenie, jakby znali się od lat. Dzięki nim relacja Briana i Arielle jest tak wiarygodna i urocza, a sceny w których kontrastują ze sobą kulturę amerykańską i francuską są jej małą perełką. Dodajmy do tego kolejny świetny duet Glenn Close i Franka Langelli oraz Olivię Thirlby na drugim planie i mamy już bardzo ciekawą ekipę.



"5 to 7" to niezobowiązująca i bardzo przyjemna rozrywka, a przy tym stylowa i napisana z klasą, której największym atutem jest szczerość i naturalność w relacjach między bohaterami. Nie powinniście mieć poczucia, że coś tu jest udawane. Dialogi są dodatkowo podszyte zabawnym humorem - głównie za sprawą Langelli, który wcielił się w rolę zrzędliwego ojca Briana i Close, jego przeciwieństwo, otwartej na wszystko żony - a rozwiązanie nietypowego związku głównych bohaterów, mimo lekkiej formy i treści, nie jest oklepane.

Ocena: 7/10


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz