W tym wszystkim próbujący odnaleźć własne ja, naiwny i zagubiony John Grant. Niezadowolony z pracy nauczyciela tylko czeka na ostatni dzwonek przed świętami, by wyruszyć w drogę do Sydney. W podróży zatrzymuje się w małym miasteczku, potocznie zwanym Yabbą, gdzie planuje spędzić noc. Yabba, to raj na ziemi, jak opisuje je nowo poznany Jock, w którym mieszkańcy chętnie zadbają o swojego gościa i ani myślą go oceniać. Szybko przekonujemy się jednak, że Yabba z rajem ma niewiele wspólnego, a znacznie bliżej jej do przedsionka piekła, z którego nie ma już drogi odwrotu.
John łatwo daje się porwać gościnności i miłej atmosferze, a pomagają mu w tym kolejne kufle darmowego piwa. Jock oprowadza go po wszystkich znakomitościach, jakie kryje miasteczko, wraz z wisienką na torcie - dziwną odmianą ruletki, w której możesz postawić tylko na awers lub rewers. Zachęcony szybkim i łatwym przypływem forsy, John zatraca się w świecie podziemnego hazardu i w równie błyskawicznym tempie przegrywa swój cały dorobek.
John nie zostaje jednak pozostawiony na pastwę losu. Mieszkańcy chętnie się nim zaopiekują, oferując następne litry alkoholu i prowadząc go przez prawdziwą, prowincjonalną szkołę przetrwania, raz za razem testując, do czego jest w stanie posunąć się naiwny nauczyciel. Jeśli mu się uda, będą traktować go jak swojego.
Kotcheff doskonale obrazuje tutaj zaściankowość marginesu australijskiego Outbacku, odpowiedników amerykańskich Rednecków oraz bezwzględnie uwydatnia atawizm u mężczyzn. Picie do upadłego, bezcelowe bijatyki, niszczenie mienia i krwawe polowania na kangury, to w tym filmie chleb powszedni. Nie znajdziemy tutaj ani jednej pozytywnej postaci, a w bohaterach próżno szukać anioła, który poprowadzi zagubionego nauczyciela w tej zapomnianej przez Boga otchłani piekła. Wokół szalejący brud ciągnących się bez końca pustyń, niemal klaustrofobiczna i upojna atmosfera skąpana w okropnym upale tylko podsycają już wystarczająco duszny klimat panującej wszech obecnie beznadziei.
Zakurzony film Teda Kotcheffa, to kawał mocnego i dobitnego w przekazie pełnokrwistego męskiego kina. Brutalność i bezkompromisowa realizacja przywodzi na myśl filmy Sama Peckinpaha. Reżyser wziął pod lupę naturę człowieka, obnażając ją od podstaw i uwydatniając na każdym kroku pierwotne instynkty, które kierują poczynaniami jego bohaterów.
Obraz Kotcheffa, to nieco zapomniana perełka australijskiego kina, odkurzona w 2009 roku za sprawą odrestaurowanej wersji, dotarła także w 2012 do amerykańskich kin. W 1971 na festiwalu w Cannes zachwycał nim się wówczas jeszcze nieznany Martin Scorsese, a po 40 latach jego słowa zostały zacytowane na plakacie promującym. Wystarczająca rekomendacja?
Ocena: 8/10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz