czwartek, 21 stycznia 2016

Sztuka przetrwania na australijskich prowincjach - recenzja filmu "Na krańcu świata"

Rozgrzana słońcem pustynna Australia. Duszny klimat, senna atmosfera, wokół doskwierający żar. Pot dosłownie leje się strumieniami tutaj tak często, jak alkohol. Podróżnych witają roześmiane twarze gościnnych mieszkańców miasteczka. Odmowa wypicia piwa jest dla nich wysoce nietaktowna i traktowana niemal jak przestępstwo. Kobiety w tym społeczeństwie odgrywają marginalne role, najczęściej sprowadzane do funkcji ładnie wyglądającego ciała, którego jedynym zadaniem jest spełnienie żądań mężczyzny.




W tym wszystkim próbujący odnaleźć własne ja, naiwny i zagubiony John Grant. Niezadowolony z pracy nauczyciela tylko czeka na ostatni dzwonek przed świętami, by wyruszyć w drogę do Sydney. W podróży zatrzymuje się w małym miasteczku, potocznie zwanym Yabbą, gdzie planuje spędzić noc. Yabba, to raj na ziemi, jak opisuje je nowo poznany Jock, w którym mieszkańcy chętnie zadbają o swojego gościa i ani myślą go oceniać. Szybko przekonujemy się jednak, że Yabba z rajem ma niewiele wspólnego, a znacznie bliżej jej do przedsionka piekła, z którego nie ma już drogi odwrotu.

John łatwo daje się porwać gościnności i miłej atmosferze, a pomagają mu w tym kolejne kufle darmowego piwa. Jock oprowadza go po wszystkich znakomitościach, jakie kryje miasteczko, wraz z wisienką na torcie - dziwną odmianą ruletki, w której możesz postawić tylko na awers lub rewers. Zachęcony szybkim i łatwym przypływem forsy, John zatraca się w świecie podziemnego hazardu i w równie błyskawicznym tempie przegrywa swój cały dorobek.

John nie zostaje jednak pozostawiony na pastwę losu. Mieszkańcy chętnie się nim zaopiekują, oferując następne litry alkoholu i prowadząc go przez prawdziwą, prowincjonalną szkołę przetrwania, raz za razem testując, do czego jest w stanie posunąć się naiwny nauczyciel. Jeśli mu się uda, będą traktować go jak swojego.



Kotcheff doskonale obrazuje tutaj zaściankowość marginesu australijskiego Outbacku, odpowiedników amerykańskich Rednecków oraz bezwzględnie uwydatnia atawizm u mężczyzn. Picie do upadłego, bezcelowe bijatyki, niszczenie mienia i krwawe polowania na kangury, to w tym filmie chleb powszedni. Nie znajdziemy tutaj ani jednej pozytywnej postaci, a w bohaterach próżno szukać anioła, który poprowadzi zagubionego nauczyciela w tej zapomnianej przez Boga otchłani piekła. Wokół szalejący brud ciągnących się bez końca pustyń, niemal klaustrofobiczna i upojna atmosfera skąpana w okropnym upale tylko podsycają już wystarczająco duszny klimat panującej wszech obecnie beznadziei.

Zakurzony film Teda Kotcheffa, to kawał mocnego i dobitnego w przekazie pełnokrwistego męskiego kina. Brutalność i bezkompromisowa realizacja przywodzi na myśl filmy Sama Peckinpaha. Reżyser wziął pod lupę naturę człowieka, obnażając ją od podstaw i uwydatniając na każdym kroku pierwotne instynkty, które kierują poczynaniami jego bohaterów.








Obraz Kotcheffa, to nieco zapomniana perełka australijskiego kina, odkurzona w 2009 roku za sprawą odrestaurowanej wersji, dotarła także w 2012 do amerykańskich kin. W 1971 na festiwalu w Cannes zachwycał nim się wówczas jeszcze nieznany Martin Scorsese, a po 40 latach jego słowa zostały zacytowane na plakacie promującym. Wystarczająca rekomendacja?

Ocena: 8/10


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz