czwartek, 15 października 2015

Siedmiu wspaniałych i kilka słów o wymarłym gatunku westernu

Dziś już nikt nie lubi westernów. To zdanie może niektórych obrazić, mnie również, ale spójrzmy prawdzie w oczy. Obecnie western kojarzy się z dzieciństwem i niedzielnymi obiadkami u babci i dziadka, kiedy to popołudniami telewizja puszczała westerny z Johnem Wayne'em. Dziś kojarzą się raczej źle, garstka gości jeździ na koniach, łypie spode łba i strzela do siebie. Brzmi kiczowato.


Western wymarł. Kiedyś produkowano go niemal taśmowo i choć pojawiają się twórcy, którzy na chwilę wskrzeszają gatunek z mniejszym lub większym powodzeniem, tak o czasach, gdzie można było sobie dowolnie przebierać w nowej ofercie, możemy już na dobre zapomnieć. W ostatnich 10 czy nawet 20 latach na palcach jednej ręki możemy policzyć dobre westerny, a i tak jeden z najoryginalniejszych, czyli "Zabójstwo Jesse'ego Jamesa przez tchórzliwego Roberta Forda" przeszedł bez większego echa, a w box office zanotował nawet kilkumilionowe straty.

Oczywiście dobrą opinią cieszy się np. "Django", ale to bardziej wyjątek potwierdzający regułę, aniżeli zwiastun odświeżenia gatunku, co potwierdzają choćby ostatnie trzy lata. Zresztą to Tarantino. Cokolwiek, by nie nakręcił, to rzesze widzów na swoich filmach zawsze zgromadzi.

Jeśli nie jesteście fanami westernów, a mimo to chcielibyście obejrzeć godnego przedstawiciela klasycznego gatunku, doskonale trafiliście. "Siedmiu wspaniałych" Johna Sturgesa to bez wątpienia jeden z najlepszych w historii. Jest owszem trylogia dolarowa Sergio Leone czy "Dzika banda" Sama Peckinpaha, ale omawiany film bez cienia wątpliwości może wygodnie rozsiąść się w fotelu wśród najbardziej uznanych westernów.

Obraz oparty jest na jeszcze większej klasyce kina, "Siedmiu samurajów" Akiry Kurosawy. Historia jest bardzo prosta. Grupę Meksykanów z ubogiej wioski nęka szajka pod dowództwem bezwzględnego Calvery, która rabuje na tyle dobitnie, by pozbawić ich jakichkolwiek przyjemności z życia i na tyle sprytnie, by ci nie poumierali z głodu i mogli wciąż pracować oraz produkować jedzenie, które zostanie im odebrane przy kolejnej wizycie. Wieśniacy nie potrafią przeciwstawić się walką, a nawet gdyby byli w stanie, to i tak nie byłoby ich stać na broń. Wynajęcie rewolwerowców okazuje się tańszym rozwiązaniem. Spotkany w miasteczku Chris zgadza się za niewielką zapłatą na ich obronę, dowiadując się przy okazji, że w tamtych okolicach ukryte jest złoto. Do pomocy dobiera sobie pięciu mistrzów broni palnej, a w ostatniej chwili do grupy dołącza jeszcze młody narwaniec, Chico.


Fabuła prezentuje się więc banalnie i taka faktycznie jest. Istotniejsze jest jednak to, jak to jest zrealizowane, a jest zrealizowane w iście doskonałym stylu. Wyróżnia się już początek, gdzie poznajemy głównego antagonistę, Calverę, w którego wciela się wybitny Eli Wallach, znany doskonale z "Dobry, zły i brzydki". Świetnej rozrywki dostarcza również poszukiwanie członków "Siedmiu wspaniałych", gdzie każdy z nich jest przedstawiony w innej, najczęściej zabawnej, sytuacji, a dalej jest jeszcze lepiej. Imponują zdjęcia, muzyka, rozmach w opowiadanej historii i pojedynki rewolwerowe, charakterystyczne dla tegoż gatunku, które wciąż robią wrażenie, mimo upływu ponad 50 lat od powstania filmu.

Nie sposób też nie wspomnieć o aktorstwie, bowiem to tutaj na dobre rozbrzmiały czy nawet zaczęły się kariery wielu późniejszych gwiazd. Dla wspomnianego Wallacha to dopiero trzeci film w karierze, na sześć lat przed jeszcze większym dziełem Leone. Jedźmy dalej, bo to dopiero początek. Kojarzycie takie legendy kina jak Steve McQueen, Charles Bronson, Robert Vaughn czy James Coburn? Dla każdego z nich, to pierwsze wielkie wydarzenie w karierze. McQueen również wcześniej zagrał w trzech mało znanych obrazach. I w końcu Yul Brynner, który otrzymał tutaj główną rolę, rewolwerowca Chrisa. Chociaż wcześniej miał już Oscara na koncie, tak z pośród wszystkich wymienionych aktorów paradoksalnie zrobił najmniejszą karierę, mimo iż "Siedmiu wspaniałych" to jego najważniejsza kreacja.


Spytacie co wyróżnia film Sturgesa na tle innych westernów poza doskonałą realizacją i obsadą. Nietypowo przedstawiono tu postacie rewolwerowców. Oczywiście, w charakterystyce nic się nie zmienia, mamy tu siódemkę pełnokrwistych mężczyzn, na których widok świstających kul i widmo śmierci, nie robią żadnego wrażenia, ale uwagę zwraca kilka cytatów, które w subtelny sposób chcą przekazać z czym naprawdę wiąże się ta robota i jakie są jej przykre konsekwencje. Jesteście ciekawi? To już wiecie jaki wybrać film.

Ocena: 9/10


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz